Od blisko 30 lat jestem zafascynowany zmianami technologicznymi. Mogę powiedzieć, że byłem ich częścią oraz kilkakrotnie przyczyniłem się do większego czy mniejszego ich popularyzowania w Polsce i na arenie międzynarodowej. Spotkałem kilka osób, które rzuciły inne światło na moje wyobrażenie o zmianach, jakie technologia powoduje w naszym życiu. Zafascynowany tymi zmianami napisałem nawet książkę pt. „SPEED bez granic w cyfrowym świecie”, z której treści i odbioru przez rynek jestem bardzo dumny.
O napisanie felietonów w jubileuszowym, 100 numerze ITwiz poprosiliśmy osoby odpowiedzialne za IT i cyfrową transformację w największych firmach i organizacjach w Polsce, a także przedstawicieli nauki. Artykuły poświęcone są temu, co ich obecnie inspiruje.Ostatnio aktywnie, zawodowo kontaktuje się z osobami, które na zmiany technologiczne patrzą z innego punktu widzenia, nie ukrywam całkowicie obcego mi dotąd. Mówię tu o liderach i firmach, którzy współpracują z Bankiem Światowym (World Bank). Zarówno instytucji, jak i całej grupy nie trzeba przedstawiać. Niemniej jednak warto wspomnieć o ich misji, a jest nią „Praca na rzecz świata wolnego od ubóstwa” (Work for aworld free from poverty).
Dzięki środkom od rządów bogatych krajów i organizacji wspierających rozwój państw rozwijających się. Realizują oni tę misję z wykorzystaniem nowych technologii. Nie mówię tu tylko o najnowocześniejszych technologiach sztucznej inteligencji czy transmisji satelitarnej, lecz także bardzo prostych rozwiązaniach.
Podczas serii spotkań w Waszyngtonie rozmawialiśmy o zagadnieniu szczególnym, analizie tego, jak zmiany technologiczne mogą pozytywnie – ale i negatywnie – wpłynąć na kształtowanie społeczeństwa, gospodarek krajów, regionów czy nawet całych społeczeństw. Okazuje się, że zagadnienie to nie jest trywialne i stanowi obecnie jeden z najistotniejszych czynników decydujących o realizacji przedsięwzięć Banku Światowego.
Primum non nocere
Myśl przewodnia przysięgi Hipokratesa – „Po pierwsze nie szkodzić” – często jest mylnie interpretowana przez współczesnych. Zasadniczym problemem starożytnych był brak wiedzy o pochodzeniu rzeczy. Nie wiadomo było czym są choroby. Przypisywano im często magiczną formę. W wielu przypadkach „lekarze” mieli mylne pojęcie o konsekwencjach swoich czynów lub tłumaczyli te konsekwencje siłami pozaziemskimi.
Hipokrates w swej metodzie zaleca więc, aby nie podejmować się leczenia, jeżeli nie jest się pewnym jego skutków. Nie chodzi tu jednak o przypadek, w którym skutki przewidujemy (jest ryzyko) i zdajemy sobie sprawę, jakie one są. Te istotne rozróżnienie nieznajomości (nieświadomości) skutków od świadomości, jakie jest ryzyko, czyni to zdanie tak potężnym. Oczywiście interpretacja współczesna przysięgi Hipokratesa jest jednoznaczna. Nie podejmuj się działań, gdy wiesz, że konsekwencje są negatywne (nie zabijaj lub okaleczaj pacjenta).
Skoro więc jeden z najbardziej szanowanych zawodów świata kieruje się prostymi zasadami etycznymi, akceptowanymi przez większość, to dlaczego nie możemy używać tych samych zasad do wprowadzania nowoczesnych technologii? A może stan rozwoju technologicznego i zawodu informatyka jest taki, jak medycyny za czasów Hipokratesa? Może my po prostu nie znamy konsekwencji wprowadzania technologii? Może my nie potrafimy przewidzieć ich wpływu na społeczeństwo, kulturę, edukację itp.? Może wprowadzając technologię, widzimy jedynie krótkie jej następstwa i nie chcemy lub nie umiemy dokonać analizy jej wpływu?
Zobaczmy, jak wygląda to na przykładzie kilku przypadków rozwoju technologii i implementacji jej dla dobra społeczeństwa, rozwoju biznesu i wreszcie osiągania krótkoterminowych zysków.
Hipokrates zaleca, aby lekarz nie podejmował się leczenia, jeżeli nie jest pewny jego skutków. Skoro jeden z najbardziej szanowanych zawodów świata kieruje się prostymi zasadami etycznymi, to dlaczego nie możemy używać tych samych zasad do wprowadzania nowoczesnych technologii?
LeapFrog, czyli przeskoczyć etap uczenia się na błędach
W grze Monopol, jeżeli się ma szczęście i stanie się swoim pionkiem na odpowiednim polu oraz wylosuje się kartę okazji, można przeskoczyć o kilkanaście ruchów w przód, wyprzedzając przeciwników. Tymczasem oni dalej będą narażeni na liczne pułapki, opłaty i problemy. Szczęśliwy gracz pozostawia wszystko w tyle. To tak, jakby dostać za młodych lat w spadku milion dolarów i nie musieć pracować. Od razu rozpoczynamy wspaniałe życie bez zmartwień i choroby wieku młodzieńczego. To jak Reverse Engineering lub używanie bez kontrybucji oprogramowania open source.
Wbrew pozorom nie jest to jedynie marzenie nastolatków czy twórców startupów. Coraz częściej taki skok technologiczny marzy się liderom rządów państw czy wielkich korporacji. W książce pt. „SPEED bez granic w cyfrowym świecie” piszę o tym, że technologia podąża za nawykiem. Innymi słowy, gdy ludzie wpadają w przyzwyczajenia, to szukają środków technicznych, aby realizować swoje przyzwyczajenia prościej i bardziej efektywnie.
Z natury ludzie są leniwi i dążą do ułatwiania sobie życia. Konsekwencją tego jest zapominanie o umiejętnościach, które zastąpione są technologią. Sztandarowym przykładem jest używanie nawigacji GPS i w zasadzie brak umiejętności czytania mapy przez młode pokolenie. Tu pojawia się pytanie: czy zmiany takie są wynikiem ewolucji technologicznej czy brakiem wyobraźni o konsekwencjach, jakie taka technologia wprowadza w społeczeństwie?
Innymi słowy, czy fakt całkowitego zastąpienia jednej technologii drugą jest problemem (jeżeli takim jest), czy jest nim brak umiejętności (ich podtrzymywania)? Jestem przekonany, że mamy do czynienia z tym drugim przypadkiem.
Piloci – mimo że na co dzień używają zaawansowanych systemów GPS – bardzo dobrze znają zasady kartografii i nawigacji. To jest to, co nazywam „bezpiecznikiem”. To jest element, bez istnienia którego nie wolno nam robić kroku w rozwoju. Co jednak, gdy w całym ekosystemie „wszystko” jest zależne od określonej technologii i nie istnieje „patent na bezpieczeństwo”?
Patent na bezpieczeństwo, czyli Business Continuity Plan
W końcówce XX wieku, w szczególności, gdy pojawiła się globalna świadomość występowania problemu pluskwy milenijnej (2YK). Wiele osób zaczęło uświadamiać sobie, jak wielkie jest uzależnienie ludzi i biznesu od technologii IT. Oczywiste było, że nie możemy zrobić kroku w tył, lecz musimy myśleć w kategoriach „what if”, czyli jak zapewnić, aby nasz biznes działał, nawet jak nie będzie działał system informatyczny.
Sam w Sylwestra 1999/2000 spałem w pracy, czekając z zatankowanym samochodem na komendę od komitetu sterującego – rozwozimy dyskietki i taśmy backupowe, bo nie działa sieć WAN. Tak się nie stało na szczęście i za sprawą wydanych miliardów dolarów na całym świecie oraz dzięki milionom godzin przygotowań uniknęliśmy globalnej awarii. Uzależnienie od technologii było już wtedy duże, ale istniała wciąż możliwość „cofnięcia” się na przetwarzanie papierowe. Co najważniejsze, nie było wielkim problemem znalezienie ludzi, którzy byliby w stanie (oczywiście wolniej i z większą liczbą błędów), ale realizować zadania w konwencjonalny sposób. Jak to się mówi – wiedza była w narodzie.
Dziś, w większości profesjonalnych zastosowań technologii IT, ludzie jej używający nie mają wiedzy o poprzednich technologiach, a nawet o zasadzie jej działania. Jednak od profesjonalistów wciąż wymaga się znajomości podstaw i metod działania. Jako dobry przykład można dać pilotów lub kapitanów statków. Mimo że na co dzień używają zaawansowanych systemów GPS, bardzo dobrze znają zasady kartografii i nawigacji oraz potrafią używać narzędzi poprzedniej ery technologicznej (kompas, busola, mapy). To jest to, co nazywam w książce „bezpiecznikiem”. To jest element, bez istnienia którego nie wolno nam robić kroku w rozwoju.
A co, jeżeli ktoś pragnie przeskoczyć jeden z etapów rozwoju technologicznego? Nie chce kształcić kadry z umiejętności klasycznych. Co więcej, chce to zrobić na skalę masową. Co, jeżeli w całym ekosystemie „wszystko” jest zależne od określonej technologii i nie istnieje „patent na bezpieczeństwo”, coś co nas zabezpiecza?
Na początku XXI wieku – wraz z dynamicznym rozwojem technologii mobilnej oraz pojawianiem się tanich komponentów sieciowych, produkcji azjatyckiej – kontynent afrykański przeżył istne rewolucje: technologiczną i gospodarczą. Nie mówię tu o jakimś fakcie poprawiającym dobrobyt wśród ogółu obywateli, lecz elementach mających wpływ na jakość życia. Płatności mobilne, bo o nich mówię, odmieniły sposób życia mieszkańców czarnego lądu. Tanie, plastikowe telefony wyposażone w kartę SIM na zawsze zmieniły sposób życia lokalnych społeczności.
Telefonem w Afryce można zapłacić za wszystko. Za gałązki czadu na ulicach Addis Abeba’y czy za obiad w kawiarni, w której nie ma akurat prądu i nie działa terminal płatniczy. Ludzie po kilkunastu latach używania mobilnych płatności przestali używać gotówki. Zachód pokazuje ten fenomen technologiczny jako przykład rewolucji, przykład tego, jak dokonano skoku cywilizacyjnego i technologicznego. Afryka nigdy nie przeszłaby przez podobną do Europy rewolucję w bankowości, gdzie zainwestowano miliardy dolarów w infrastrukturę bankową. W Afryce to by się po prostu nie opłacało. Zamiast kart płatniczych mamy telefony. Przeskoczyliśmy więc pewien etap.
W ostatnich kilku latach Afryka przeżywa kolejną falę technologicznej rewolucji. Mówię tu o energii pozyskiwanej z paneli fotowoltaicznych. To było oczywiste. Bo gdzie, jak nie w Afryce słońce świeci, a konsumpcja elektryczności jest na tyle mała, że pojedynczy panel – czy kilkanaście na całą wioskę – rozwiązuje wiele problemów, daje kolejny skok przed wszystkimi innymi. Ci z nas, którzy mieli styczność z siecią elektryczną w Afryce, wiedzą, że częściej ona nie działa, niż jest sprawna. Micro grid – pomimo że jest on zazwyczaj off the grid – jest więc kolejnym cudem technologicznym.
Za sprawą fotowoltaiki, rządy eliminują na wielkich, słabo zaludnionych obszarach Afryki konieczność dokonywania ogromnych inwestycji w doprowadzanie elektryczności. Problem rozwiązuje się jakby równolegle. Mówię to z pewnym sarkazmem, gdyż wiele folderów obecnie rządzących partii politycznych w krajach afrykańskich przypisuje sobie ten trend i zalicza je na potrzeby wielkich sukcesów własnych rządów. Często finansowane są one jednak z funduszy Banku Światowego. Wiemy, jak pięknie wyglądają na plakatach wyborczych informacje, że w 4 lata aż 50% nowych obywateli zostało podłączonych do elektryczności.
Kształtowany dziś tryb odbioru informacji jest zabójczy dla obecnego systemu edukacji.
Co jeśli nie istnieje „patent na bezpieczeństwo”, coś co nas zabezpiecza?
I zapewne te dwie opowieści o skoku technologicznym zakończone byłyby happy endem. Chciałoby się powiedzieć jest wspaniale, ludzie żyją szczęśliwi i zdrowsi, ale… Nie ma planu B. Nikt nie przewidział lub niedostatecznie silnie wyartykułował, że pojawia się tu poważny problem. Mimo że nie był on rozpatrywany w przypadku płatności mobilnych, to jest oczywisty w przypadku rozproszonej energetyki. Mimo że panele fotowoltaiczne działają w dzień i generują prąd, to po zachodzie słońca prądu w wiosce nie ma. Nikt nie dołącza do zestawu panel + inwerter baterii, bo wówczas koszt takiej instalacji jest nie do zaakceptowania. Jest popyt, ale nie ma tanich baterii.
Co więc się dzieje? Zorganizowane bardziej czy mniej lokalne – a czasem i regionalne grupy przestępcze – dokonują masowych kradzieży baterii. Gdzie można je znaleźć, skąd ukraść? Firmy telekomunikacyjne mają te same problemy z energią co większość mieszkańców, ale ich Business Case przewiduje wyposażanie w baterie stacji BTS, które muszą działać non stop. Stacji BTS jest dużo na terenie Afryki. Nawet jak BTS wyposażony jest w podstawowy zestaw akumulatorów, to jest to pojemność wystarczająca dla małej wioski. I tak właśnie zamyka się koło. Operator oczywiście dokłada w miejsce ukradzionych nowe, ale nie robi tego ciągle. Próbuje zabezpieczać, ale któregoś dnia i ich Business Case się nie zamyka.
Jaka jest tego konsekwencja? Nie ma połączeń telefonicznych, co w większości przypadków nie jest wielkim problemem. Ale brak ekosystemu płatności już takim problemem jest. W kilka chwil wioska cieszy się prądem w nocy, ale po pewnym czasie jest oświetloną, ale jakże odizolowaną wyspą. I nie ma „analogowego” systemu, do którego można wrócić. Dwie wielkie technologiczne zmiany napotykają niemiłą niespodziankę, powodowaną odwiecznym problemem, chciwością.
To jest oczywiście jaskrawy problem braku planu B. Zapewne za jakiś czas pojawi się koncepcja, jak zapewnić tanie baterie dla mieszkańców lub zabezpieczyć skutecznie przed kradzieżą baterie akumulatorów. Przykład ten daje podstawę do zrozumienia kolejnego, który chce pokazać, który jest bardziej skomplikowany. Znalezienie szybkiego rozwiązania tego problemu może być bardzo trudne.
Jeżeli komunikat jest ciekawy, audiowizualny, krótki i interesujący (zatrzymujący naszą uwagę, czyli również szokujący lub kontrowersyjny), to jest on przyswajany i zapamiętywany przez nasz mózg. Jeżeli przyzwyczaimy nasz mózg do takiego sposobu odbierania bodźców, to nie tylko tak go kształtujemy, ale i pozbawiamy go zdolności prawidłowego funkcjonowania w świecie, gdzie komunikacja nie jest tak intensywna.
Dobrymi chęciami piekło jest wybrukowane
Robert Oppenheimer, szef projektu Manhattan, zwany ojcem bomby atomowej, powiedział do Prezydenta Harrego Trumana: „Stałem się Śmiercią, niszczycielem światów”. Wypowiedział te słowa po tym, jak całe kierownictwo projektu uświadomiło sobie, jak wielkie są konsekwencje użycia bomby atomowej. W biografii pisał, że konsekwencje były do przewidzenia (bo to przecież fizyka), ale nie przypuszczano, że ktoś się tej broni odważy użyć. Warto nadmienić, że ten sam Robert Oppenheimer był jednym z największych przeciwników budowy bomby wodorowej (o sile większej niż konstrukcje atomowe).
Technologia dla jej twórców jest zawsze fascynująca. Chcą stworzyć coś nowego i dobrze. Zazwyczaj jednak widzą tylko pozytywy jej użycia. W pewnym momencie uświadamiają sobie, że kij ma dwa końce i to co może być użyte dla pożytku ogółu, może być też użyte sprzecznie z nim. Wynalazczość w zakresie militarnym z założenia rządzi się innymi paradygmatami.
W świecie cywilnym pewne technologie mają bezpośrednie konsekwencje, skrajnie negatywne, przy bardzo wątpliwym, pozytywnym ich oddziaływaniu. Zapewne myślicie, że powiem teraz o prywatności i sieciach społecznościowych, o tym, jak dane o naszych działaniach i zrachowaniach są sprzedawane, aby generować potężne profity dla firm je posiadających. To jest oczywisty problem, ale chciałbym pokazać inny trend, który w zasadzie pozytywów nie ma, za to ma wiele poważnych, negatywnych konsekwencji.
Zanim wskażę te technologie, chciałbym dodać dwa słowa o człowieku, a konkretnie jego sposobie przyswajania informacji. Wiemy, że jeżeli komunikat jest ciekawy, audiowizualny, krótki i interesujący (zatrzymujący naszą uwagę, czyli również szokujący lub kontrowersyjny), to jest on przyswajany i zapamiętywany przez nasz mózg. Jeżeli przyzwyczaimy nasz mózg do takiego sposobu odbierania bodźców, to nie tylko tak go kształtujemy, ale i pozbawiamy go zdolności prawidłowego funkcjonowania w świecie, gdzie komunikacja nie jest tak intensywna. Tak mówię o platformach z treściami 30-sekundowymi. Kiedyś bym powiedział o TikToku, ale teraz już każde medium społecznościowe ma w ofercie ten produkt.
Poza bardzo wątpliwymi treściami przekazywanymi głównie młodzieży, kształtowany tryb odbioru informacji jest wręcz zabójczy dla konwencjonalnego systemu edukacji. Każdy z nas wie, że 45-minutowa lekcja nie jest w większości przypadków tak atrakcyjna dla młodego człowieka, jak 30-sekundowy – przeładowany treścią – komunikat streamingowy. I o ile jeszcze w zachodnim świecie szkoły próbują dostosowywać programy edukacyjne, czynić je bardziej atrakcyjnymi w przekazie, o tyle większości krajów rozwijających się po prostu na to nie stać. Konsekwencją jest ogólny procent skuteczności adaptacji wiedzy – o wiele mniejszy dla krajów rozwijających się niż rozwiniętych – który zmniejsza się lawinowo.
Co więcej, biznes widzący jak fantastyczne efekty daje „digital LSD”, dopasowują komunikat i medium do trendów, czyniąc cały ten system „spiralą śmierci”. Dzisiaj, m.in. w Banku Światowym czy na forum ONZ, rozpoczyna się światowa debata, co z tym faktem zrobić. O ile bowiem prywatność i jej ochrona może być regulowana, o tyle krótkich treści nie da się kontrolować czy zakazać. To, co miało przynosić rozrywkę – nie odciągając użytkownika na długi czas od codziennych zajęć – zmienia jego percepcję, sposób uczenia się i zachowania. W przypadku młodych ludzi kształtuje ich na zawsze.
Nie mówię, że wszystko jest złe. Przywołam ponownie motto mojej książki – „Technologia podąża za nawykiem”. Profesjonalistom łatwo jest jednak przewidzieć, jakie konsekwencje będzie miało jej stosowanie. Niestety decydenci, w szczególności na poziomie rządów, nie zastanawiają się nad konsekwencjami, starają się wydobyć z niej to, co korzystne tu i teraz.
Cyfryzacja = Kontrola
Czy więc cyfrowa transformacja, nowe technologie, Przemysł 4.0 są złe? Czy należy się ich bać? Absolutnie nie! Nie chciałbym, aby z moich słów ktoś wyciągnął taki wniosek. Mówię tylko, że jak nigdy dotąd potrzebne są sposoby i środki na analizę konsekwencji stosowania określonych technologii. W szczególności tych przełomowych. Nie jestem zwolennikiem regulacji na poziomie rynków. Ale wydaje mi się, że niezależne ciała doradcze przy instytucjach, takich jak ONZ czy Bank Światowy, powinny podjąć się takiej roli.
Musimy potrafić analizować czy skok technologiczny będzie duży, ale ostatni, czy może – jak w szachach – mamy strategię na kilka skoków dających nam zwycięstwo. Znalezienie dla każdej technologii i jej masowej implementacji „patentu na bezpieczeństwo” zarówno infrastruktury, jak i obywateli jest dziś działaniem krytycznym.
Aleksander Poniewierski, Global Digital and Emerging Technology Leader, EY Primum non nocere